Czołem, Biegacze!
Jak Wam mija jesień? Jest to Wasza ulubiona pora roku czy zdecydowanie wolicie lato? Znajdujecie w sobie motywację, aby wyjść na dwór, chowacie się w klubach fitness, a może zaszywacie się pod ciepłym kocykiem z herbatą i książką (o bieganiu - żeby nie było!)? Zaliczone jakieś starty w weekend? Ja tym razem odpuściłam. Miałam startować w sobotę na Agrykoli w kolejnym Babskim Biegu - Irena Women Run, ale mi się nie udało zapisać z powodu wieku (minimum 16 lat ).
Dzisiaj napiszę trochę o motywacji. Chcę się z Wami podzielić moimi metodami na wyjście z domu, kiedy się nie chce i zaliczenie mocnego treningu. Mój pierwszy sposób to kalendarz i plan treningowy. Nanieście swoje tabelki do zeszytów, gdzie zapisujecie codzienne obowiązki domowe, zawodowe czy szkolne. Dzięki temu, trening będzie stanowił dla Was kolejne zadanie do wykreślenia z listy. Tak jak z zadań domowych rozliczają Was nauczyciele, czy szefowie z raportów, tym razem działacie wyłącznie dla siebie. Jedyną konsekwencją, jaką możecie wyciągnąć są wyrzuty sumienia. Zamiast nich, możecie zyskać masę endorfin, poczucie pełni szczęścia i satysfakcję. Pomaga tu określenie na początku swojego celu treningowego - może być to pokonanie truchtem 5 km, debiut na dyszkę, wiosenny półmaraton albo życiówka w maratonie. Wasz cel ma zadanie Was zmotywować i przerazić, bo jak nie będzie Wam się śnił po nocach, z pewnością dokonacie niewłaściwego wyboru pomiędzy ciepłym łóżkiem a orzeźwiającą przebieżką. Oczywiście, nie mówię o tym, żeby po pokonaniu pierwszych 5 km, nastawiać się na maraton poniżej trójki w pół roku. Chodzi o to, aby umiejętnie rozłożyć cel w czasie, dostosować go do swoich możliwości, ale postawić sobie małą poprzeczkę, jednak to już należy do prawidłowego planu treningowego. W tym sposobie motywacji przydają się również karteczki samoprzylepne, które przyczepiamy w widocznym miejscu albo powiadomienia w telefonie - to zależy od nas, którą formę wolimy i jak często korzystamy z kalendarza. Drugi sposób to Przyjaciółka/Przyjaciel. Kiedy nie mamy ochoty na trening, oni są świadomi, że to w ich rękach leży nasza przyszłość (przynajmniej biegowa). Zrobią wszystko, aby nas zmusić do biegu, a nawet posuną się do granic szantażu. Wszystko po to, aby nie wysłuchiwać naszego późniejszego narzekania, a zamiast tego usłyszeć podziękowanie. Kiedy po chwilach załamania, bólu i płaczu w końcu przydreptacie na metę lokalnych zawodów, rzucając się Jej/Jemu na szyję, płacząc ze szczęścia, czując się jak co najmniej zwycięzcy, Oni sprowadzą Was na ziemię i dadzą impuls do dalszego działania, zamiast osiadania na laurach. Nie wierzycie? Sprawdźcie sami! Uwaga: Jeżeli Twoja Przyjaciółka/Twój Przyjaciel również biega, spodziewajcie się takiej motywacji w 200%, a jeżeli na dodatek lepiej od Was - co najmniej w 300%. Wystarczy, że wspomnicie o tym jednym biegu, a nie dadzą Wam spokoju. Trzeci sposób to wspomniana na początku książka. Nie chodzi mi tutaj o poradnik na temat "jak biegać?", bo, przynajmniej u amatorów, kwestia techniki nie jest najważniejsza, ale o inspirujące biografie. Warto je czytać, zwłaszcza, jeżeli piszą je znani sportowcy, nie tylko danej dyscypliny. Ja, mimo że na razie biegam stosunkowo krótkie dystanse (5 km do 10 km), uwielbiam zaczytywać się w książkach "ultrasów". Mam ich dość sporo i na pewno mogę polecić: "Ultramaratończyk" Deana Karnazesa, "Jeszcze jedna mila" Pam Reed, "Biec albo umrzeć" Killiana Jorneta i "Urodzonych biegaczy" Christophera McDougalla (w tej ostatniej jest coś magicznego). Po każdej z tych pozycji miałam taką dawkę motywacji, że nogi same mnie wyciągały na dwór. Czwarty sposób to po prostu muzyka. Polecam utwory Mezo - może nie jest jakimś czołowym raperem, ale podczas ciężkich treningów przydają się teksty, które odzwierciedlają nasze myśli - albo po prostu muzykę ulubionych wykonawców (o gustach już nie będę dyskutować). Ostatnia już moja metoda na motywację to po prostu wyłączenie myśli, szybkie ubranie się (no bo jak to - rozbierać się, jak już się ubrałam?), założenie butów i wybiegnięcie z domu. Stosuję ją, kiedy wszystkie inne sposoby zawodzą (bardzo rzadko), a wiem, że będę dłużej żałować decyzji o zostaniu w domu niż faktycznie się męczyć (30 minut). Jest bardzo skuteczna, gdyż zawsze po zaczęciu biegu się uśmiecham sama do siebie i pytam: ja nie chciałam treningu?!
A jakie są Wasze metody na zmotywowanie się do wysiłku, kiedy się najbardziej nie chce? Piszcie w komentarzach! Może dzięki małej wymianie pomysłów, wszyscy nauczymy się czegoś nowego?
Julia
PS. Przepraszam Was za braki w ostatnim tygodniu. Od teraz posty będą pojawiać się raz na tydzień. Obowiązki szkolne i czekające mnie egzaminy nie pozwalają na zbyt dużo wolnego czasu, a jeśli się taki znajdzie, wolę go przeznaczyć na treningi. Mam nadzieję, że mi wybaczycie, a ja postaram się pisać tak często, jak tylko się da.
Jak Wam mija jesień? Jest to Wasza ulubiona pora roku czy zdecydowanie wolicie lato? Znajdujecie w sobie motywację, aby wyjść na dwór, chowacie się w klubach fitness, a może zaszywacie się pod ciepłym kocykiem z herbatą i książką (o bieganiu - żeby nie było!)? Zaliczone jakieś starty w weekend? Ja tym razem odpuściłam. Miałam startować w sobotę na Agrykoli w kolejnym Babskim Biegu - Irena Women Run, ale mi się nie udało zapisać z powodu wieku (minimum 16 lat ).
Dzisiaj napiszę trochę o motywacji. Chcę się z Wami podzielić moimi metodami na wyjście z domu, kiedy się nie chce i zaliczenie mocnego treningu. Mój pierwszy sposób to kalendarz i plan treningowy. Nanieście swoje tabelki do zeszytów, gdzie zapisujecie codzienne obowiązki domowe, zawodowe czy szkolne. Dzięki temu, trening będzie stanowił dla Was kolejne zadanie do wykreślenia z listy. Tak jak z zadań domowych rozliczają Was nauczyciele, czy szefowie z raportów, tym razem działacie wyłącznie dla siebie. Jedyną konsekwencją, jaką możecie wyciągnąć są wyrzuty sumienia. Zamiast nich, możecie zyskać masę endorfin, poczucie pełni szczęścia i satysfakcję. Pomaga tu określenie na początku swojego celu treningowego - może być to pokonanie truchtem 5 km, debiut na dyszkę, wiosenny półmaraton albo życiówka w maratonie. Wasz cel ma zadanie Was zmotywować i przerazić, bo jak nie będzie Wam się śnił po nocach, z pewnością dokonacie niewłaściwego wyboru pomiędzy ciepłym łóżkiem a orzeźwiającą przebieżką. Oczywiście, nie mówię o tym, żeby po pokonaniu pierwszych 5 km, nastawiać się na maraton poniżej trójki w pół roku. Chodzi o to, aby umiejętnie rozłożyć cel w czasie, dostosować go do swoich możliwości, ale postawić sobie małą poprzeczkę, jednak to już należy do prawidłowego planu treningowego. W tym sposobie motywacji przydają się również karteczki samoprzylepne, które przyczepiamy w widocznym miejscu albo powiadomienia w telefonie - to zależy od nas, którą formę wolimy i jak często korzystamy z kalendarza. Drugi sposób to Przyjaciółka/Przyjaciel. Kiedy nie mamy ochoty na trening, oni są świadomi, że to w ich rękach leży nasza przyszłość (przynajmniej biegowa). Zrobią wszystko, aby nas zmusić do biegu, a nawet posuną się do granic szantażu. Wszystko po to, aby nie wysłuchiwać naszego późniejszego narzekania, a zamiast tego usłyszeć podziękowanie. Kiedy po chwilach załamania, bólu i płaczu w końcu przydreptacie na metę lokalnych zawodów, rzucając się Jej/Jemu na szyję, płacząc ze szczęścia, czując się jak co najmniej zwycięzcy, Oni sprowadzą Was na ziemię i dadzą impuls do dalszego działania, zamiast osiadania na laurach. Nie wierzycie? Sprawdźcie sami! Uwaga: Jeżeli Twoja Przyjaciółka/Twój Przyjaciel również biega, spodziewajcie się takiej motywacji w 200%, a jeżeli na dodatek lepiej od Was - co najmniej w 300%. Wystarczy, że wspomnicie o tym jednym biegu, a nie dadzą Wam spokoju. Trzeci sposób to wspomniana na początku książka. Nie chodzi mi tutaj o poradnik na temat "jak biegać?", bo, przynajmniej u amatorów, kwestia techniki nie jest najważniejsza, ale o inspirujące biografie. Warto je czytać, zwłaszcza, jeżeli piszą je znani sportowcy, nie tylko danej dyscypliny. Ja, mimo że na razie biegam stosunkowo krótkie dystanse (5 km do 10 km), uwielbiam zaczytywać się w książkach "ultrasów". Mam ich dość sporo i na pewno mogę polecić: "Ultramaratończyk" Deana Karnazesa, "Jeszcze jedna mila" Pam Reed, "Biec albo umrzeć" Killiana Jorneta i "Urodzonych biegaczy" Christophera McDougalla (w tej ostatniej jest coś magicznego). Po każdej z tych pozycji miałam taką dawkę motywacji, że nogi same mnie wyciągały na dwór. Czwarty sposób to po prostu muzyka. Polecam utwory Mezo - może nie jest jakimś czołowym raperem, ale podczas ciężkich treningów przydają się teksty, które odzwierciedlają nasze myśli - albo po prostu muzykę ulubionych wykonawców (o gustach już nie będę dyskutować). Ostatnia już moja metoda na motywację to po prostu wyłączenie myśli, szybkie ubranie się (no bo jak to - rozbierać się, jak już się ubrałam?), założenie butów i wybiegnięcie z domu. Stosuję ją, kiedy wszystkie inne sposoby zawodzą (bardzo rzadko), a wiem, że będę dłużej żałować decyzji o zostaniu w domu niż faktycznie się męczyć (30 minut). Jest bardzo skuteczna, gdyż zawsze po zaczęciu biegu się uśmiecham sama do siebie i pytam: ja nie chciałam treningu?!
A jakie są Wasze metody na zmotywowanie się do wysiłku, kiedy się najbardziej nie chce? Piszcie w komentarzach! Może dzięki małej wymianie pomysłów, wszyscy nauczymy się czegoś nowego?
Julia
PS. Przepraszam Was za braki w ostatnim tygodniu. Od teraz posty będą pojawiać się raz na tydzień. Obowiązki szkolne i czekające mnie egzaminy nie pozwalają na zbyt dużo wolnego czasu, a jeśli się taki znajdzie, wolę go przeznaczyć na treningi. Mam nadzieję, że mi wybaczycie, a ja postaram się pisać tak często, jak tylko się da.
Komentarze
Prześlij komentarz